Nowa strona, nowy blog!



Kochani,
wszystkich czytelników zapraszam na nową platformę!

www.nouw.com/magdanlena



"Kod do zaimportowania mojego bloga na Nouw: 8863454187"

Valentine's day!




Moi drodzy! A właściwie - moje drogie. :)
Bardzo się cieszę z tego, że poprzedni post trafił do Was w 100%, odebrałyście go mega pozytywnie, padło wiele cudownych słów za co dziękuję! A do tego - został pobity rekord wejść na mojego bloga! Nie wiedziałam, że taka tematyka aż tak bardzo Was zainteresuje. Strasznie mi miło!

Mam nadzieję, że Wasze Walentynki były cudowne! Nie lubię oklepanego stwierdzenia ''my walentynki mamy cały rok''. Moim zdaniem po to jest to święto, aby je właśnie celebrować! A to, że kochamy się przez cały rok jest OCZYWISTE. :)

Nasze Walentynki były naprawdę cudowne. Miał być Grey i kolacja w domu (ponieważ ukochany obiecał przyrządzić krewetki - a robi je genialnie!), a wyszło troszkę inaczej.

Około 15.30 wybraliśmy się na Stare Miasto. Całe miasto zamieniło się w jeden, wielki korek. Z naszego mieszkania do Centrum naprawdę nie jest daleko. Dojazd autem zajmuje max. 10 minut, autobusem podobnie. Utknęliśmy w ogromny korku, tuż przed Centrum. Staliśmy 5,10,15 minut.. Nic się nie ruszyło do przodu. Poprosiliśmy Pana taksówkarza, aby zjechał na pobocze i nas ''wypuścił''. Czas nas gonił. Przemarzłam totalnie, ale na miejscu byliśmy w ciągu 10 minut. Istne szaleństwo, jeśli czyta mnie ktoś z Olsztyna, to doskonale rozumiecie i wiecie co dzieje się w Centrum w godzinach 14-16. Ehhh. :)

Nasz cel - znalezienie wolnego stolika i dobrej restauracji! Większość z nich w ten dzień nie robiła rezerwacji. Na tyle dobrze, że był to wtorek (a nie weekend!) i dość wczesna pora, także ze znalezieniem miejsca nie było wielkiego problemu. Padło na Prostą 38. To zdecydowanie nasza ulubiona restauracja i zawsze do niej wracamy. Żałuję, że nie mam zdjęć, ale było naprawdę sporo gości i nie chciałam zakłócać ich spokoju/intymności/randki latając z telefonem. Tym bardziej, że stoliki były ustawione bardzo blisko siebie.



Jeśli chodzi o mojego narzeczonego - on uwielbia jeść. Uwielbia dobrą kuchnie i nigdy niczego sobie nie odmawia. Tym razem dałam mu całkowicie wolną rękę i poprosiłam, aby to on zadecydował co jemy. Uwierzcie, tyle pyszności w jednej karcie - nie mogłam wybrać..
Na przywitanie dostaliśmy kieliszek Prosecco, uwielbiam. Jeśli chodzi o jedzenie, tym razem padło na krem z homara z kozim serem i sorbetem pomarańczowym - był GENIALNY. Dodatkowo nasze ukochane krewetki w tempurze z sosem mango. Do tego karafka wina i Magda była szczęśliwa. :)
Nie zrobiłam zdjęcia, żałuję!
Na główne danie zamówiliśmy kaczkę oraz eskalopki wołowe w sosie grzybowym - totalnie mój smak. Jeśli będziecie kiedyś w Olsztynie to naprawdę zajrzyjcie do tej restauracji!



O 18.00 zaczynał się nasz seans. Przeczytałam wszystkie książki i powiem Wam, że baaaardzo mi się podobały. Po pierwszej części filmu byłam zadowolona, aczkolwiek miałam trochę mieszane uczucia. Po kilku miesiącach raz jeszcze wróciłam do tego filmu i obejrzałam na spokojnie w domu. Podobał mi się, a dobór aktorów jak dla mnie był trafiony w 100%. :)  Nie mogłam doczekać się drugiej części! Tyle na nią czekałam! I co? Wielka klapa. Miałam wrażenie, że pierwsza godzina filmu strasznie się ciągnęła. Flaki z olejem. Bardzo mało dialogów, wszystko działo się tak szybko.. Jedyne co będę wspominać to zaręczyny, a dokładniej scenerię, która była piękna! Reszta bez szału. 

Po powrocie do domu obietnica została spełniona i na stole wylądowały krewetki! Jeeeju, uwielbiam! Myślę, że dużo z Was je lubi, więc od razu podam Wam przepis, który jest banalny, a danie robi się w 15 minut.


Co potrzebujemy?
Opakowanie krewetek - najlepiej kupcie już obrane, bez pancerza i wnętrzności. :)
Czosnek
Masło
Oliwa
Wino białe
Pietruszka
Pieprz, sól, przyprawę do ryb i owoców morza
Pół cytryny

Krewetki smażymy na 3 łyżkach masła i 3 łyżkach oliwy. Przyprawiamy je dokładnie z dwóch stron i układamy na patelni. Czosnek kroimy w cienkie plasterki i dodajemy do krewetek. Do tego wyciskamy sok z połowy cytryny oraz dodajemy 200 ml białego wina. Krewetki smażymy po 3-3,5 minuty z każdej strony. Na koniec dodajemy pokrojoną pietruszkę. To wszystko idealnie smakuje z bagietką, najlepiej czosnkową. POLECAM. :)





Jestem ciekawa Waszych opinii, co myślicie o najnowszej części Greya? 
Mam nadzieję, że miałyście cudowne Walentynki!


Post (nie do końca!) WALENTYNKOWY - nasze zaręczyny! 25.09.2016

Hej dziewczyny!

Dostałam kilka próśb, aby napisać post Walentynkowy. Propozycję prezentów, kolacji, jakieś fajne pomysły na ten wieczór. Niestety, takiego postu nie będzie na moim blogu, ponieważ my zrezygnowaliśmy z robienia sobie prezentów. Kiedyś Wam wspomniałam, że Walentynki to słodkie ''święto'', ale my wolimy wyjść gdzieś razem i miło spędzić czas niż kupować sobie prezenty na siłę. Kiedyś.. wiadomo. Zdjęcie, płyta, jakiś miś czy czekoladowe serduszko. Oklepane. :)

Postanowiliśmy, że rezygnujemy z prezentów, a w zamian za to, wolimy pójść do kina czy na kolację. Chyba już z tego wyrośliśmy. Poza tym jest wiele dni w roku (i to takich bez okazji!), kiedy to robimy sobie małe niespodzianki i obdarowujemy siebie prezentami. Ale jak kto woli oczywiście. :)

W związku z tym, że postu typowo Walentynkowego nie będzie, postanowiłam zrobić post o NASZYCH zaręczynach. Ponieważ często o nie pytacie, gdzie, kiedy, jak..? Jaka była moja reakcja?

Cudownie wspominam ten czas, to był zdecydowanie najpiękniejszy i najlepszy dzień w moim życiu, a więc z wielką chęcią podzielę się nim z Wami..



Zacznę od tego, że zaręczyny były w Grecji. Podczas naszych wakacji, we wrześniu 2016 r.
Czy się tego spodziewałam? Nie. To była totalna niespodzianka. Dzień przed wylotem byliśmy w Warszawie u naszego dobrego znajomego. Bawiliśmy się w centrum miasta, spędziliśmy świetnie czas. Pamiętam, że chciałam koniecznie znaleźć jakąś rzecz w walizce Jarka, a on za wszelką cenę nie pozwolił mi się do niej dobrać. Byłam wściekła, bo pilnie czegoś potrzebowałam (teraz nawet nie pamiętam czego..). Myślicie, że to dało mi do myślenia? A w życiu! Nawet nie skojarzyłam, że gdzieś na dnie znajduje się małe cudeńko, które za kilka dni wyląduje na moim palcu! Poza tym... to wszystko było tak zapakowane! Pudełko w pudełko, jeszcze jakiś kartonik a na wszystko folia! Kto by się domyślił? :)

23 września byliśmy już w Grecji, a więc zaręczyny odbyły się dwa dni później. Przypomniała mi się jeszcze jedna sytuacja.. po wylądowaniu, po kolacji, siedzieliśmy w barze przy basenie. Ja również miałam prezent dla mojego ukochanego. Kilka dni wcześniej kupiłam mu jego wymarzony, męski rzemyk na nadgarstek w sklepie YES. Chciałam dać mu to podczas wakacji, ale dopiero po kilku dniach. Oczywiście nie wytrzymałam.
No więc wracając do baru.. Siedząc tam, pijąc drinka, po całym sezonie w pracy byłam tak cholernie zmęczona i zarazem szczęśliwa, że postanowiłam pójść do pokoju i dać Jarkowi prezent OD RAZU. Co nie było wcale takie łatwe, ponieważ klucz trzymał mój narzeczony.. (wiecie, żebym przypadkiem nie poszła grzebać w walizkach.. tak sądzę). Po kilku prośbach i małych kłamstwach, że muszę pójść po jakąś bluzę w końcu zdobyłam klucz! Gdy szłam z prezentem nie mogłam powstrzymać uśmiechu, więc wiedział, że coś jest na rzeczy. Gdy postawiłam na stole małe pudełeczko, on chwilowo zamarł. Dopiero po oświadczynach powiedział mi jak bardzo bał się tego, że znalazłam pierścionek i to właśnie z nim idę... Nawet wtedy, gdy widziałam jego minę, nie wpadłabym na to, że szykuje on zaręczyny. :)

24 września mój narzeczony zarezerwował stolik w pięknej restauracji nad samą plażą, w dodatku na pięknej górze, z której widok był nieziemski. Godzinę później, rozmawiałam z moją siostrą. Wariatka, wykrzyczała mi do telefonu, że to ten dzień, że Jarek na pewno mi się oświadczy! Przyznam szczerze, że uśmiechnęłam się do siebie pod nosem, rozmarzyłam się, ale odgoniłam te myśli. Nie wiem czemu. :) Oczywiście w ten wieczór nic się nie wydarzyło!

25 września, z samego rana zebraliśmy naszą wakacyjną ekipę i ruszyliśmy pozwiedzać inne plaże. Myślałam, że to będzie dzień jak każdy. Było cudownie. Słońce, plaża, znajomi, drinki, upał! Jak dla mnie RAJ. Dzień spędziliśmy cudownie. Przed kolacją wróciliśmy do hotelu. Popijając Aperola przy barze, Jarek zapytał mnie, czy poszlibyśmy na plażę, na taką piękną górę, aby obejrzeć zachód słońca.



Zgodziłam się od razu. Ubrałam się wygodnie..  w szorty i czerwone body, do tego obowiązkowo trampki, po czym zobaczyłam minę mojego chłopaka.

- serio? chcesz w tym pójść? myślałem, że może jakoś ładnie się ubierzemy, już na kolację.. może włożysz jakaś sukienkę? ja pójdę w koszuli;

Zagotowało się we mnie i jeszcze zdążyłam na niego nakrzyczeć! Że po co, że to góry, że nie będę się wspinać w sukience i balerinach! Że ma być nam WYGODNIE. Wiecie.. typowe babskie marudzenie. Ale skąd miałam wiedzieć?!

Mieliśmy jakieś 20 minut do zachodu słońca. Poszliśmy do sklepu po pyszne, greckie wino musujące. Zapytałam Panią, czy mogłaby dać nam jakieś plastikowe kubeczki. Niestety nie miała. Zapytacie skąd więc kieliszki na zdjęciu? A stąd, że wracają ze sklepu w stronę plaży, nasi znajomi jedli już kolację, na tarasie. Mój narzeczony, nie myśląc, podbiegł do nich, wyszeptał coś a oni bez żadnego zastanowienia podali mu ze stołu dwa, szklane kieliszki. Taka mała kradzież. :)

Wspinając się na górę, podziwiając widoki, widziałam jaki szczęśliwy jest Jarek. Cieszył się jak dziecko ze wszystkiego, pomagał mi wejść, był taaaaki kochany. I tutaj przyznaję - przez kilka sekund znowu miałam myśl, że może TERAZ. Ale z drugiej strony znowu machnęłam ręką i odgoniłam myśli.




Taki widok mieliśmy po wejściu na górę. Akurat, gdy wchodziliśmy to wszyscy turyści schodzili na dół. Pora kolacji w hotelach. Zostaliśmy kompletnie sami.
Znaleźliśmy małą skałkę, Jarek rozłożył na niej koszulę, abym mogła usiąść. Otworzył wino i.. pomyślałam sobie wtedy : ''ojjj, jak już otworzył, to na pewno zaręczyn nie będzie! Ale trudno! Jest cudownie!''.
Wypiliśmy po kieliszku, robiliśmy sobie masę zdjęć. W końcu Jarek poprosił, abym usiadła, bo jest piękny widok za mną, a on zrobi mi zdjęcia. Po szybkiej ''sesji'', mój narzeczony był zajęty przeglądaniem zdjęć, a ja rozglądałam się dookoła. W pewnym momencie, tuż za mną, zobaczyłam mały statek, który płynął sobie powoli, wydawał się taki drobny. Wyglądało to cudownie. Wskazałam statek palcem, odwróciłam się szybko do Jarka a on..  a on był już na kolanach.
Zasłoniłam dłońmi twarz i zaczęłam płakać. Jeszcze nic nie zdążył powiedzieć. Ale to, co mówił po chwili totalnie rozbiło mnie na kawałki. On zawsze potrafił mówić cudownie, sprawiał, że czułam się jak w niebie. Ale to, co powiedział wtedy, w momencie oświadczyn totalnie mnie rozkleiło. W tych łzach, powiedziałam najważniejsze ''TAK!!!!!'' w moim życiu, po czym rzuciłam się na niego jak szalona i nie chciałam puścić.
Gdy słuchałam jego słów kolana trzęsły mi się jak szalone. Jarek nawet się nie jąkał, jakby w ogóle nie był zestresowany, ale zdradziły go jego dłonie, które trzęsły się strasznie przy nakładaniu pierścionka. Nawet nie wiecie jaka byłam szczęśliwa!







Byłam przepełniona szczęściem jak nigdy wcześniej. Zostaliśmy tam jeszcze jakieś pół godziny, skończyliśmy nasze winko, a kieliszki rzuciliśmy za siebie wypowiadając przy tym nasze małe ''marzenia''.

Wróciliśmy do hotelowej restauracji, aby zjeść kolację. Na sali był szwedzki stół, ale zawsze przed posiłkiem kelner pytał czy mamy ochotę zjeść zupę, każdego dnia była inna. Przeważnie kremy.
Poprosiliśmy o zupę, zjadłam 2 łyżki i mój żołądek powiedział STOP. W dodatku co chwilę zaczynałam płakać na nowo. Uspokajałam się, wszystko było już dobrze i znowu, znowu. Ludzie patrzyli na nas jak na wariatów, kelner pytał czy wszystko jest w porządku. A ja po prostu siedziałam i WYŁAM. To nie był płacz, to był po prostu szloch. Byłam tak przejęta tym wszystkim, że nie mogłam nic zjeść ani powstrzymać łez. Jarek zjadł zupę i poszliśmy do szwedzkiego stołu. Pamiętam, że nałożyliśmy sobie trochę jedzenia, siedzieliśmy i dłubaliśmy w talerzach. Spojrzałam na niego po paru minutach i zapytałam czy jest w stanie coś przełknąć. Zaczęliśmy się śmiać i wyszliśmy.
W końcu ochłonęłam i dołączyliśmy do naszych znajomych, którzy czekali na nas przy barze. Gdy nas zobaczyli, od razu pytali, czy wszystko jest w porządku, czy coś się stało? Pokazałam im dłoń, a raczej palec i znowu tonęłam w łzach. Cała ja. :)

Nie dość, że miałam przepiękne zaręczyny to jeszcze rozkręciliśmy taką imprezę ''zaręczynową'', że głowa mała! Nasza wakacyjna ekipa liczyła 9 osób. W pewnym momencie przy stole było ich około 20. Ludzie z Czech, ze Słowacji, z Wrocławia. Kompletna mieszanka, a wszyscy tak świetnie się dogadywali i bawili ze sobą! Było ekstra! Impreza skończyła się około 4 nad ranem, na plaży, kiedy wszyscy wylądowaliśmy w morzu. :)

Pisząc to, oglądając zdjęcia i wspominając - oczy mam wypełnione łzami. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu.
Jarek, wiem, że to czytasz.. :) Kocham Cię strasznie!

Mam nadzieję, że przeczytaliście to z przyjemnością, uśmiechając się pod nosem do siebie.
I życzę Wam kochani, wszystkiego najpiękniejszego w związku z nadchodzącymi Walentynkami. Życzę Wam, żebyście przeżyli równie piękny dzień, którego nigdy w życiu nie zapomnicie!

Zaręczyny to coś CUDOWNEGO. :)


Moja pielęgnacja włosów!

Hej, hej!

W związku z tym, że pytania odnośnie pielęgnacji moich włosów przewijają się każdego dnia, postanowiłam zrobić małą aktualizację i pokazać Wam czego używam. Zawsze Wam odpowiadałam, że moja pielęgnacja jest ''uboga'', ale chyba mi nie wierzycie. :)


Zacznę od tego, że moje włosy nie są naturalne. Jak wiecie, mam wykonaną koloryzację, która nazywa się ''sombre''. Włosy są rozjaśnione, jest kilka pasemek, kilka przejść i refleksów. Góra, czyli ciemna część - jest moim naturalnym kolorem. Sombre robię od około 3 lat i nie zauważyłam, aby moje włosy były w gorszym stanie.

Jeśli chodzi o podcinanie końcówek.. to dla mnie ciężki temat. :) Nie lubię podcinać moich włosów, nawet trochę! Po powrocie z Grecji ( w październiku) podcięłam włosy o około 10 cm. Sporo, ale przez słońce i słoną wodę były naprawdę z kiepskim stanie. Odrosły mi błyskawicznie, nawet nie wiem kiedy. Ale tak było przez całe życie - włosy rosną jak szalone!  Teraz, patrząc na moje włosy uważam, że są odrobinę za długie, więc na pewno za jakiś czas je podetnę, aby nadać im kształtu.

Dobra, przejdźmy do produktów.



Suche szampony to raczej nie pielęgnacja tylko mały dodatek, ale nie potrafię bez nich żyć! Włosy myję co 2-3 dni, to zależy. W awaryjnych sytuacjach ratuję się właśnie Batiste. Floral to zdecydowanie mój ulubieniec. Jeśli chodzi o szczotkę - od 4 lat jestem wierna TT. Włosy nie puszą się, nie elektryzują i są pięęęęęęknie wygładzone. Wiem, że nie wszyscy przepadają na TT, ale na moje włosy działa ona idealnie. Chociaż cena troszkę odstrasza. :)






Szampon i odżywka.
Szamponu z Joanny używam już bardzo, bardzo długo. Najczęściej nakładam go na mokre włosy i zawijam je w ręcznik. Trzymam mniej więcej 20 minut i spłukuję. Włosy nie mają żółtego odcienia (czasami pojawiają się fioletowe pasemka, ale to rzadkość) i kolor jest świetnie odświeżony. Nie sięgałam po droższe produkty do włosów, ponieważ jestem w 100% zadowolona z tego szamponu.

Jeśli chodzi o odżywkę to wzięłam ją z ciekawości i tak po prostu, byle coś mieć. Nie używam jej regularnie, w ogóle odżywka do włosów w mojej łazience to rzadkość. :) Kosztowała grosze, a na rozjaśniane końce działa GENIALNIE! Z ręką na sercu. :) Włosy są miękkie, wygładzone i cudownie pachną. Efekty są super, ale z lenistwa nie zawsze po nią sięgam.

Do testowania mam jeszcze olej kokosowy, ale jak na razie nie miałam czasu, aby go użyć. Jest bardzo wychwalany, więc jestem strasznie ciekawa.


Mokre włosy suszę po 20 - 30 minutach. Przed wysuszeniem nakładam olejek z Avon (używam go od 7 lat?) i nie wyobrażam sobie mojej pielęgnacji bez niego. Nie ma takiej opcji!
Gdy włosy są już suche - czeszę je i zostawiam. Gotowe. :)

Jeśli mają ''bad day'', sięgam wtedy po prostownice i delikatnie prostuję grzywkę ( a raczej przód włosów) oraz końce. Używam do tego produktu z Loton. Bez niego również nie wyobrażam sobie pielęgnacji. Te dwa produkty świetnie działają na moje włosy.

I to tyle. Mówiłam Wam, że nie szaleję z włosami, nie nakładam tony produktów.
Mniej w moim przypadku oznacza LEPIEJ. :)

Jeśli macie jeszcze jakieś pytania, to śmiało piszcie w komentarzach!
Do usłyszenia! :)

Wielka paczka od BELL. Matowe pomadki!


Cześć!

Zgodnie z obietnicą w dzisiejszym poście pokażę Wam swatche wszystkich pomadek Bell, jakie posiadam. :)

Jak wiecie z mojego IG, dostałam ogromną paczkę od firmy Bell. Cieszę się, że mogę wypróbować ich kosmetyki.
Do tej pory używałam tylko pomadek matowych, które przyznam szczerze - kupiłam przez przypadek. Ale to długa historia. Wiem, że matowy odcień 01 przypadł Wam do gustu, bo dostałam mnóstwo pytań odnośnie firmy i koloru. Naprawdę polecam. :)
Szafy z kosmetykami znajdują się w Rossmanie i w niektórych Biedronkach.




Pierwsza porcja matowych skarbów! Seria Hypoallergenic.
W sklepie Bell płaciłam około 13-16 zł.

Zaczynając od góry :

1. Bell 01 - to właśnie mój ulubieniec;
2. Bell 05
3. Bell 02
4. Bell 06
5. Bell 03
6. Bell 04
7. ostatnim kolorem jest błyszczyk - Shiny Lips Red Orange.

I powiem Wam, że trochę trzeba się nachodzić za tymi pomadkami. Ja obeszłam kilka sklepów, póki znalazłam wymarzony odcień. Panie ze sklepów mówiły, że kolory szybko znikają z półek, szczególnie 01 było ciężko dostać.




Kolejna porcja, tym razem z serii - Mat Liquid Lips. Po otwarciu pierwszej pomadki totalnie urzekł mnie zapach. Uwielbiam, gdy kosmetyki pachną! Zapach jest bardzo słodki, kojarzy mi się z dzieciństwem. Cena pomadki to 8,99 zł. Ekstra, prawda?
I bez obaw - nie podkreśla skórek, poprzez zawartość wosku pszczelego, który dodatkowo nawilża nasze usta. :)

Kolory od góry :

1. Bell 01 DREAM
2. Bell 03 LOVE STORY
3. Bell 04 ROMANCE
4. Bell 05 LOVE
5. Bell 02 FIRST DATE



Miało być o pomadkach, ale muszę wspomnieć o tym kosmetyku!
Podkład, który bardzo mnie zaciekawił. Widziałam w drogeriach, że różne marki wypuszczają tego typu podkłady w sztyfcie, ale jakoś nie mogłam się przekonać.
Jest to hypoalergiczny, intensywnie kryjący podkład w sztyfcie - i tutaj zgadzam się z producentem, bo krycie jest naprawdę MOCNE. Zrobiłam już pierwsze podejście, nałożyłam produkt na twarz i rozprowadziłam go pędzlem. Nie dokładałam nawet pudru. :)
Zobaczymy jak z trwałością, ale myślę, że warto go spróbować.


No i na koniec lakiery, piękne lakiery! Od kilku lat jestem wierna lakierom hybrydowym, ale gdy robię przerwę i chcę, aby paznokcie odpoczęły, to sięgam po odżywkę + klasyczne lakiery. Pozbyłam się wszystkich - zostawiłam tylko jeden, różowy, na czarną godzinę. Teraz będę mogła wypróbować również te z Bell. Bardzo podobają mi się nudziaki i złoty brokat.

Testowanie uważam za otwarte! Na bieżąco będę Was informować. Jeśli macie jakieś pytania - piszcie śmiało.
Czekam na informacje od Was! Czy znacie markę Bell, czy lubicie? Podzielcie się koniecznie!





POSTY, KTÓRE PROPONUJECIE - PRZEDŁUŻANIE RZĘS :)

Hej, hej!

Zaczynam serię postów proponowanych przez WAS. :)  Dostaję masę wiadomości i propozycji na nowe posty. Pierwszym i najbardziej wyczekanym jest.. pielęgnacja włosów. Post był na blogu (nie wiem, czy go nie usunęłam?), ale z chęcią go odświeżę. Drugim w kolejce był temat dotyczący przedłużonych rzęs i propozycji Świątecznych prezentów.
Rzęs obecnie nie noszę, jak wiecie - zdjęłam je po wakacjach. Ale nie szkodzi, z chęcią Wam wszystko opowiem.

Kilka miesięcy wzdychałam na widok pięknych, przedłużanych rzęs. Chociaż nigdy nie narzekałam na swoje, bo natura podarowała mi długie rzęsy, ale jak to kobieta - po prostu chciałam spróbować. Pamiętam jak dzisiaj - zbliżał się nasz krótki urlop w Trójmieście i akurat koleżanka przedłużyła sobie rzęsy. Gdy ją zobaczyłam.. PADŁAM. :) Wyglądała OBŁĘDNIE. Nie wiem dlaczego, ale strasznie bałam się jakichkolwiek ''zabiegów'' w okolicy oka. W końcu się zdecydowałam - wygrał tutaj ten wyjazd i zwolnienie z obowiązku makijażu każdego, upalnego ranka. :)  Poszłam i nie żałowałam. Rzęsy wyglądały cudnie, miałam wykonaną metodę 1:1 - ale dość grube i mooocno podkręcone. Efekt był świetny.


Rzęsy sprawdziły się idealnie na czas wakacyjnych wyjazdów oraz sezonową pracę w restauracji. Jak wiecie, pracowałam w gastronomii i przyznaję - czasami makijaż po prostu spływał z twarzy. I tak ograniczyłam go tylko do rzęs i kreski na oku. O podkładzie w pracy, w pomieszczeniu bez klimatyzacji, w środku sezonu nie było mowy. Rzęsy były idealnym rozwiązaniem. Wtedy mój makijaż zaczynał się i kończył właśnie na nich. Nic więcej nie było mi potrzebne. :)

Po 3 tygodniach wybrałam się na dopełnienie. I wtedy się rozczarowałam.. Byłam pewna, że efekt będzie WOW, jak za pierwszym razem. Niestety. Było źle od samego początku. Czułam jak stylistka wyrywa mi kilka rzęs i jak to ja - nic nie powiedziałam. Myślałam, że tak po prostu MUSI być. Po 1,5 godzinie, przeglądając się w lustrze nie zobaczyłam żadnej różnicy. Byłam rozczarowana. Po kilku dniach rzęsy zaczęły mocno wypadać i niestety wypadały w ten sposób, że miałam po prostu dziury. I jeśli dobrze pamiętam to tylko na jednym oku. Byłam wściekła, bo wyglądało to komicznie. Więcej tam nie wróciłam. :)

*Nie będę podawać tutaj salonu, bo nie chcę zrobić nikomu na złość. Podziękowałam za dalsze usługi i tyle.

Na kolejne nałożenie całkowicie nowych rzęs trafiłam do cudnego salonu - Orchidea. :)
Śliczne miejsce połączone z salonem fryzjerskim, znajdujące się praktycznie w samym centrum Olsztyna. Pani Patrycja to prawdziwa profesjonalistka. Szczerze przyznała, że poprzednie rzęsy były zrobione po prostu brzydko i niestarannie. Niektóre kępki były posklejane. No cóż.
Mimo wszystko moje naturalne rzęsy były w bardzo dobrej kondycji. Po 2,5 godzinach miałam na oczach nowe wachlarze. Tym razem postawiłam na metodę 2:1. Wyszły piękne. Niestety, na fanpage Pani Patrycji nie mogę znaleźć swojego zdjęcia, więc dodam dla przypomnienia zdjęcie z Instagrama.



Dlaczego zdjęłam rzęsy? Bo był to wakacyjny kaprys. Robiłam je od czerwca do października. Skończyły się wakacje, skończyła się praca w wysokich temperaturach no i skończyły się rzęsy. Chciałam dać odpocząć moim naturalny. A poza tym zwykły makijaż na uczelnie nie zajmuje aż tak dużo czasu. :)

Jeśli chodzi o pielęgnacje to podstawą jest czesanie, ja robiłam to każdego ranka. Jeśli dodatkowo malujecie oczy to pamiętajcie, że trzeba używać płynów MICELARNYCH. Żadnych olejków. :) Pamiętam, że widziałam gdzieś specjalny płyn do pielęgnacji przedłużonych rzęs - bodajże z Bielendy.

Podsumowując - czy polecam? TAK. Jak najbardziej. Szczególnie na wakacje, letnie wyjazdy czy na jakieś specjalne okazje. Przedłużone rzęsy zdały egzamin na 6+ szczególnie podczas wakacji w Grecji. Słona woda, basen, słońce, piasek - nic im nie było, a twarz i oko cały czas wyglądały dobrze. Nie musiałam martwić się makijażem. :)
Zbliżają się Święta i Sylwester - to idealna okazja, aby przedłużyć sobie rzęski i mieć spokój na miesiąc.
Niedługo wybieram się w pewne miejsce, piękne oko wróci (ale tylko na miesiąc, jeden raz!) i na pewno dam Wam znać i wszystko opiszę.

Dajcie koniecznie znać czy kiedykolwiek przedłużałyście rzęski i co o tym myślicie!

Ściskam!